w sądzie się trafi, proszę do mnie... Abdiełajem[1]...
Wszyscy zaczęli szukać kapeluszy, Ignacy okrył Licharowę szeroką rotundą, podał jej ramię i w tym samym porządku co pierwej wyszli wszyscy z restauracji.
— Jutro podaj mi rachunek — szepnął przez zęby Ursyński do kłaniającego mu się nisko lokaja. — Powiedz kucharzowi, że przepiórki zanadto było czuć, bardzo już nieświeże.
Przed gankiem restauracji czekał fiakier. Licharowa, nim wsiadła do powozu, zwróciła się jeszcze do Władysława i uścisnąwszy mu rękę, szepnęła czule:
— Nieprawdaż, że jeszcze pana zobaczę. Przyjdź pan koniecznie! Zawsze koło czwartej jestem w domu. Pana przyjmę i wcześniej.
Powiedziawszy to, lekko wskoczyła do powozu.
— Do swidanija, monsieur Kierbicz! — zawołała wesoło z powozu już. — Ignatii Francowicz zanimajtie wasze mieste[2] — i rozkazującym ruchem ręki wskazała mu, by siadł obok niej w powozie. — Porfiryj Wasilewicz saditicś na kozły[3].
Ursyński, zanim zadość uczynił uprzejmym zaprosinom Licharowej, miał czas jeszcze szepnąć do ucha Władysławowi:
— A co, prawda, że szyk kobietka, jeżeli ci się podobała, to ci ją mogę odstąpić, ale aż za mie-