— Milcz, żabo wrzaskliwa! — zawołał Władysław i wyciągnął rękę na powitanie do każdej ze zbliżających się aktorek.
— Że panie pozwalają mu tak krzyczeć, bębenki w uszach mogą popękać od tego wrzasku.
— On taki zabawny, taki ucieszny — zaczęły mówić wszystkie razem na wyprzódki. — Prelest’[1] nie Wicio, a do tego grodzieniec...[2] Jemu wszystko wolno!
W tej chwili Wicio schwycił Olgę w pół i wycisnął jej na ustach gorący pocałunek, w mgnieniu oka później zrobił to samo i trzem pozostałym.
— Ach! ach! Ty szkaradzieńcze, ty obrzydliwcze! — wołały piskliwemi głosami dziewczęta, więcej udając oburzenie, niż czując je w rzeczy samej.
— Mnie wszystko wolno! — odpowiedział chłopak, ująwszy się prawą ręką w bok i przybierając zawadjacką minę. — Same powiedziałyście, że mnie wszystko wolno... Ja grodzieniec.. gwardzista.
— Jak się masz Władziu! — rzekł wreszcie zbliżający się powoli do stojącej pośrodku pokoju grupy Dolko Rossochacki, aranżer dzisiejszej uczty, młody, bo zaledwie trzydziestoletni człowiek, ale znudzony już życiem, zestarzały przed czasem i chory w dodatku. — Jedzcie jak kto chce. Ja nie mogę, bo coś jestem niezdrów... Panie Wróblewski każ mi pan podać trzy butelki oporto. Wiesz Władziu, że już nic innego nie mogę pić tylko