Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pal go tam sęk! — szepnął sam do siebie Władysław — to już ostatek. Więcej tego nie będzie! — I z temi słowami na ustach wyszedł z pokoju.
Pospiesznie zbiegł ze schodów, przeszedł dziedziniec i w kilka sekund później wchodził do numeru zajętego przez Walerego Zienwicza. Na jego widok piękny i młodo jeszcze wyglądający człowiek, siedzący dotychczas na kanapie i zajęty czytaniem jakiejś książki, powstał i odkładając książkę na bok, wyciągnął doń rękę na powitanie.
— Jak się miewasz Walery! — zawołał głośno Władysław, lecz uczuł nagle, że pod spojrzeniem przenikliwych a poważnych oczu starszego przyjaciela zarumienił się gwałtownie. — Mam do ciebie ważny interes, umyślnie aż tu za tobą z Zienpola przyjechałem — mówił coraz pośpieszniej, jakby dla dodania sobie odwagi. — No! jak się masz? Co porabiasz?
Walery wnet odczuł całe zmięszanie się Władysława i znał dokładnie jego przyczynę, żal mu się chłopca zrobiło i postanowił skierować z razu rozmowę na obojętne tory.
— Co porabiam? Czytam właśnie sławną powieść panny Rodziewiczówny „Dewajtisa“. Czy znasz ją?
— Tak! znam... to jest znam ją... przezierałem, nie miałem czasu dotychczas przeczytać od deski do deski.
Walery uśmiechnął się nieznacznie, lecz wnet zupełnie poważnie mówił.
— Szkoda, wielka szkoda, żeś ty powieści nie przeczytał. Ciekawa... bardzo ciekawa... Napisana z wielkiem ciepłem, ale jest tam pewne zapatry-