obojgu powszechnie... A jednak i oni mieli móla, który ich gryzł okrutnie.
Mólem tym, zmorą tą była okoliczność ta, że dzieci się im nie chowały... Z czworga, które na świat przyszły, żyło tylko jedno: chłopak wątły i chorowity.
Józio marszałkowicz — tak go w sąsiedztwie nazywano — miał już obecnie dwadzieścia dwa lata, a robił wrażenie szesnastoletniego, nierozwiniętego chłopaka... Od najmłodszych lat było to dziecko chore, gdy miał dwa lata lekarze przepowiadali, że się nie wychowa — miał bowiem wodę w głowie i rozwijał się zupełnie nienormalnie, zachodziły nawet obawy, czy nie zostanie idjotą. Obawy nie ziściły się w całem tego słowa znaczeniu, w każdym razie jednak Józio nie zapowiadał, by kiedy potrafił zająć stanowisko społeczne przez ojca swego dzierżone.
— Już to synek się im udał — mawiał, śmiejąc się stary Sępiński, odrzucony niegdyś konkurent pani marszałkowej — wdał się zupełnie w arystokratycznych przodków matki, nie znać w nim świeżej, szlacheckiej rasy ojca... panicz... panicz, ma zupełnie burboński, barani wyraz twarzy.
Pociechą w strapieniu tem dla marszałkowej była wychowanica, córka dalekiej krewnej — Jadwisia Molska... Znalazła ją pani Marja przy umierającej, w ostatniej nędzy pogrążonej matce, gdzieś w Dreźnie na przedmieściu, przygarnęła ją do siebie, wychowała i pokochała biedną sierotę jak rodzoną córkę... Ludzie mówili, że chce z niej synowę swą uczynić; pan Wędzolski utrzymywał, że sama Jadwisia o tem marzy... Jak sprawa ta w rzeczy samej stała, nikt na pewno nie mógł wiedzieć.
Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.