pięć wiorst drogi nierównej i górzystej, po jarach i wertepach.
Droga była trząska, marszałek naglił i naciskał na furmana, żeby prędko jechał, rozmowa więc nie kleiła się i milcząc prawie dojechali przed pałacową kolumnadę.
Prosto z wózka Władysław poszedł do swego pokoju przebrać się i gdy zjawił się na górze, wszyscy byli już zgromadzeni w saloniku przytykającym do sali jadalnej i oczekiwali niecierpliwie, kiedy drzwi się otworzą i służący oznajmi, że waza na stole. Marszałkowa zajęta jakąś szydełkową robotą, wypytywała mimochodem Władysława: jak znalazł gospodarstwo? Jadwiga siedziała na uboczy, zajęta pozornie czytaniem nowo przysłanej książki; od czasu do czasu podnosiła jednak oczy od drobnych liter i patrzyła na Władysława pytająco, badając bacznie wyraz jego twarzy; on zaś udawał, że spojrzeń tych nie widzi i zatapiał się coraz bardziej w rozmowie z ciotką.
Nagle turkot jakiś i gwałtowne palenie z bata przerwały ogólną rozmowę i wszyscy jakby na komendę zerwali się ze swych miejsc i zbliżyli się instynktownie do okien. Na dziedziniec tymczasem wtoczyło się ogromne, opakowane lando, ciągnione przez sześć kolosalnie wysokich, ale też i niemożliwie chudych gniadych koni; z okien tego powozu wyglądały rumiane panieńskie twarzyczki i suto upierzone kapelusze.
— Baron z córkami jedzie! — zawołała pierwsza marszałkowa. — Marcinie, proszę wstrzymać się z wazą i dodać nakryć!
— Nina! Nina jedzie! — ozwała się dość wesoło Jadwiga, klaszcząc w dłonie. — Lubię Ninę!
Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.