Biegły po szczytach w przestrzenie samotne,
A wypełniając bezdenne obszary,
Porozwieszały swe płaszcze wilgotne.
I daléj — coraz przepaścistsze jary
Porozgradzały straszliwe przystępy,
I coraz bardziéj tonęły w mgle szaréj
Ciemnych granitów poszarpane strzępy:
Tak, że nareszcie za mną i przede mną
Góry, przepaści, lawiny, skał kępy —
Stopniały wszystkie w nieskończoność ciemną
Już blizko celu — i srebrzyste ostrze,
Co pracą ogni wewnętrznych podziemną
Rzuciło w błękit swe dymiące nozdrze,
Wkrótce w ostatnim zdobyte okopie,
Pod stopą moją widnokrąg rozpostrze...
Jestem — i chyba w błękit się roztopię;
W pół przechylony w przymglone powietrze,
W gasnących świateł opływam potopie
I łowię wzrokiem te barwy wciąż bledsze,
Co w nowe coraz zlewają się tony,
Zanim je wszystkie ręka nocy zetrze.
Zrazu nic widzieć nie mogłem olśniony...
Niebo i ziemia w szalonym zawrocie
Spływały w jeden łańcuch nieschwycony;
Strona:PL Adam Asnyk-Poezje t.2.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.