Strona:PL Adam Mickiewicz - Moja pierwsza bitwa.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

nak nie było więcej, jak dwanaście szwadronów, zajmujących szeroką przestrzeń. Dumnie spoglądaliśmy na las zatkniętych lanc, których nowe chorągiewki iskrzyły się barwami, nieznającemi jeszcze krwi i kurzu. Po wesołej i hucznej wieczerzy pokładliśmy się spać, kołysani dźwiękiem muzyki wojskowej i śpiewem mazurka.
O świcie, kiedy korpusik nasz wchodził do wsi, doleciały nas pomieszane krzyki. Zatrzymujemy się; wysłano na zwiady i okazało się, że to okrzyki zwycięstwa! Pierwszy to tryumf! Trzeba było widzieć, jak cieszyliśmy się nimi. Kozacy ci, brodacze, rozbrojeni, szli piechotą ze spuszczonemi głowami i kwaśną miną. W miarę, jak przechodzili koło nas, nasi młodzi żołnierze przedrwiwali z nich, klęli lub grozili. I mnie chętka brała robić to samo, ale obowiązek, przywiązany do stopnia, nie pozwalał na to, więc surowo ich gromiąc, rzekłem: „Polacy! szanujcie nieszczęście! Wątpliwy bywa los wojny! Śmierć naszym wrogom! litość nad zwyciężonymi! Niech żyje Polska!“
Żołnierze uspokoili się, spierunowani wspaniałością mych uczuć i sentencjonalną wymową. Od niejakiego czasu zwrócił moją uwagę jeden stary kanonier, jadący obok mnie, który ciągle się wspinał na strzemionach, zadzierał głowę, szyję wyciągał ponad ramiona swoich towarzyszy.
— Za czem tak patrzysz, Mateuszu?
— To te bestje, panie sierżancie, niech ich tam kaci porwą... I wskazał palcem na wzgórza,