Dziwnem zrządzeniem losów, po tym samym brzegu
Jechał Hrabia, na czele dżokejów szeregu;
A zachwycony wdziękiem nocy tak pogodnej
I harmoniją cudną orkiestry[1] podwodnej,
580
Owych chórów, co brzmiały, jak arfy eolskie
(Żadne żaby nie grają tak pięknie, jak polskie),
Wstrzymał konia i o swej zapomniał wyprawie,
Zwrócił ucho do stawu i słuchał ciekawie.
Oczy wodził po polach, po niebios obszarze;
585
Pewnie układał w myśli nocne peizaże.
Zaiste, okolica była malownicza!
Dwa stawy pochyliły ku sobie oblicza
Jako para kochanków: prawy staw miał wody
Gładkie i czyste, jako dziewicze jagody;
590
Lewy, ciemniejszy nieco, jako twarz młodziana
Smagława i już męskim puchem osypana.
Prawy złocistym piaskiem połyskał się wkoło,
Jak gdyby włosem jasnym, a lewego czoło
Najeżone łozami, wierzbami czubate;
595
Oba stawy ubrane w zieloności szatę.
Z nich dwa strugi, jak ręce związane pospołu,
Ściskają się. Strug dalej upada do dołu;
Upada, lecz nie ginie, bo w rowu ciemnotę
Unosi na swych falach księżyca pozłotę;
600
Woda warstami spada, a na każdej warście
Połyskają się blasku miesięcznego garście,
Światło w rowie na drobne drzazgi się roztrąca,
Chwyta je i w głąb’ niesie toń uciekająca,
A zgóry znów garściami spada blask miesiąca.
605
Myślałbyś, że u stawu siedzi Świtezianka,[2]