Strona:PL Adam Mickiewicz - Poezje (1929).djvu/023

Ta strona została przepisana.

O Burdo, Pan Bóg wszystkich waży w równej szali,
Nie dziw, że się monarcha z tobą razem pali».

Coraz lepiej wielebny zważał piekieł tajnie,
Wszędy się zastanawia, dziwi nadzwyczajnie.
Tu spotkał kardynały, ówdzie infułaty,
Doktory, kaznodzieje, opasłe prałaty;
Tam Włoszki postrzyżone, tu kastylskie plechy,
Tamci królom za życia odpuszczali grzechy,
A owi, bogiń ziemskich pilnując serduszka,
Otwarte sobie mieli sumienia i łóżka.
Burda, śród nich przechodząc, zatrzymał się w kątku,
Dziwnemu chcąc się zbliska przypatrzeć zwierzątku.
W połowie czarne było, siwe przez połowę,
Włosek, krążkiem podcięty, nakrywał mu głowę.
«To pewnie Dominikan» — Burda zcicha rzecze,
Potem głośniej zapytał: «Kto jesteś człowiecze?»
Na to podziemnym głosem cień mu odpowiada:
«Dominik święty jestem; ach, biada mnie, biada!»

Na ten głos, na to imię, mnich wytrzyszcza oczy,
Przeżegna się trzy razy, dwa razy podskoczy.
«O nieba — wrzasnął — któż to do głowy przypuści:
Taki święty w piekielnej smali się czeluści!
Ty, mężu apostolski, ty, kochanku Chrysta,
Ty, doktór, kaznodzieja i ewangelista,
Ty, herezyi ogień, krynica nauki,
I tobie zlecieć przyszło pomiędzy kaduki?
Czy tu równe za świętość, jak za grzech, męczarnie?
Biedni ludzie, o, jakże łudzono was marnie!
Proszęż teraz na ziemi wierzyć w słowa czyje,
Proszę słuchać żywotów, śpiewać litanije!»

Westchnął na to z żałością i słówko po słowie
Cedząc, tak mu srokaty Hiszpańczyk odpowie:
«Burda, światowa marność alboż ciebie tyka?
Ej, dajmy pokój bredniom ludzkiego języka!
Gdzie nas niema, tam bierzem chwalby i ofiary;