Strona:PL Adam Mickiewicz - Poezje (1929).djvu/198

Ta strona została przepisana.
KAROL

Ile razy sam z sobą walczyłem boleśnie!
Nieraz, gdy straże moje pogrążone we śnie,
Z skruszonem sercem, z łzami zalaną źrzenicą,
Prosząc o wsparcie, padłem przed Bogarodzicą...
Lecz nigdym nie osiągnął prośby mojej celu,
Tak wstałem, jakem upadł! O, mój przyjacielu!
Jak ja sobie tę losu zagadkę objaśnię?
Z tysiąca innych ojców, zaco jemu właśnie
Każe być ojcem moim? i zaco z tysiąca
Lepszych synów, mnie jemu za syna natrąca?
Bo całe przyrodzenie w swych istot ogromie
Nie znajdzie dwóch sprzeczności, sprzecznych tak widomie!
Te dwa natury ludzkiej ostateczne końce,
Mnie i jego — na stronach przeciwnych leżące,
Zacóż tak święta spojnia w jeden węzeł ściska?
Boże! zacóż tak dziwne wyrabiasz igrzyska?
Dwaj ludzie, których wszędzie zawsze wszystko dzieli,
Zacóż w jednem życzeniu spotkać się musieli?...
Są to dwie, przyjacielu, nienawistne gwiazdy,
Które pierwszy raz, w ciągu swej odwiecznej jazdy,
Przeciwległemi biegi zwarłszy się na niebie,
Trącą się i na wieki odskoczą od siebie!


RODRYGO

Ach! ja coś okropnego przeczuwam!


KAROL

Ja rownie!
Wytrzymawszy dzień cały piekielne katownie,
W nocy mara mnie ściga jak furyi chłosta.
Duch mój brzydkie zamiary ledwie zwalczyć sprosta.
Dowcip mój nieszczęśliwy przez kręte drożyska
Labiryntem sofizmów póty się przeciska,
Coraz ponad grożące zbliżając otchłanie,
Aż na samem urwisku przelękniony stanie.