Strona:PL Adam Mickiewicz - Poezje (1929).djvu/326

Ta strona została przepisana.

Wtem z bram więzienia łoskot mię doleci
Zamurowano! — Spojrzałem na dzieci,
Spojrzałem z niemej wyrazem rozpaczy;
A w głębi serca czułem mróz, jak w grobie.
Gwido mój mały wołał: «Co to znaczy?
Tak dziko patrzysz? ojcze mój, co tobie?» —
Nie mogłem mówić, ni łzy z oczu dostać;
Milczałem — długo — aż do nocy końca.
Nazajutrz do nas zbłądził promyk słońca,
I w twarzach dzieci ujrzałem mą postać;
Natenczas z bolu gryzłem obie ręce.
Synowie, myśląc, ze mię głód tak pali,
Łamiąc rączęta, ze łzami wołali:
«Ojcze kochany, ulżyj twojej męce,
Zjedz twoje dzieci, tyś nas ubrał w ciało,
Tobie nas biednych rozebrać przystało». —
Musiałem milczeć i ból w sobie morzyć,
Wkrótce i mowa w ustach nam zamarła!
Jęczeć nie śmiałem, by dzieci nie trwożyć.
O! ziemio, czemuś ty nas nie pożarła!
Weszło czwartego dnia światło zabójcze,
Anzelmek mały przywlekł się pod nogi,
I rozciągniony wołał: «Ojcze drogi!
Ach, czemu ty nas nie ratujesz, ojcze?»
Wołał i skonał! — Jak mnie tu widzicie,
Tak ja widziałem wszystkie dzieci moje,
Jedno po drugiem, — wszystkich było troje,
Wszystkie u nóg mych zakończyły życie.
Od zwłok jednego do drugiego biegłem,
Ślepy, na trupach potknąwszy się, ległem.
Dzień jeszcze siódmy do słońca zachodu
Krzyczałem z żalu, a nakoniec — z głodu.
Bo głód był jeszcze sroższy od żałości».

Skończył i dziko wywróciwszy oczy,
Na nowo usta w krwawą czaszkę broczy
I jak pies, zębem zgrzytając, rwie kości.