odpoczynku wznosi się kościół katolicki. Z pod kościoła doszły mnie dźwięki, niby śpiewy, a przecież nie śpiewy, niby szepty, a przecież tak silne, że poza mury świątyni się przedostawały. Zajrzałem do wnętrza i ujrzałem gromadkę ludzi, osób ze trzydzieści, o skromnej powierzchowności, którzy pod jeden rytm w ojczystej mowie głosili słowa prostej modlitwy, mówili Ojcze nasz. Było coś wzruszającego w tej modlitwie rodaków tam, w tak odległej stronie. I zapytałem siebie, co pozwala tym ludziom wśród ciężkich warunków utrzymywać się przy życiu, co pozwala im pozostać sobą? I miałem jedną dla siebie odpowiedź: zbliżone pożycie, które aż usta ich do wspólnej układa modlitwy.
Ale ta jedność nietylko tam jest potrzebną. Jest ona konieczną dla nas wszędzie, pod każdym względem!
Jak liście jednego drzewa, tak i my z jednego pnia i soki i siły czerpać powinniśmy. Biada liściom, które za podmuchem swawolnego wiatru od całości się odłączą, zginą one i uschną przedwcześnie. Noga obcego przechodnia zdepcze je i zgniecie.
Mieli też słuszność nasi przodkowie, gdy odchodząc od uczty kończyli toastem pokoju i zgody.
W tej myśli, z głęboką wiarą w zwycięstwo harmonii, wołam do Was, panowie, kochajmy się!