Czyż do tej klęski jeszcze chcesz dorzucać świeże?
Naukę niech ode mnie twa roztropność bierze:
Nie wierzgaj — to ci radzę — przeciw ościeniowi,
Bo widzisz sam, jakiemu dziś władcy gotowi
Podlegać nieśmiertelni. A teraz odchodzę,
Pragnący się przekonać, na jakiejby drodze
Wybawić cię z nieszczęścia. Uczynię, co można,
A przedsię mowa twoja niech będzie ostrożna!
Nie bluźnij! Czyż nie widzisz, arcymędrcze luby,
Do jakiej czelny język prowadzi zaguby?
PROMETEUSZ:
Zazdroszczę ci, iż żadnej nie doznałeś kary,
Jakkolwiek mężnieś poparł wszystkie me zamiary.
Dziś o mnie ty się nie troszcz, zostaw swego druha!
Zeusa nie przekonasz, niechętnie on słucha.
Sam zważaj, byś się w gorzkiej nie znalazł potrzebie!
OCEANOS: Pouczasz lepiej innych, niż samego siebie —
Po czynach ja to widzę, nie słowach. A przecie
Nie krępuj mojej woli! Jest jeszcze na świecie
Nadzieja — mam nadzieję, że łaski Zeusowej
Dostąpię i te twoje połamię okowy.
PROMETEUSZ:
To wszystko, co mi rzekłeś, w wielkiej u mnie wadze;
Nie lubię być dłużnikiem. Jednak ja ci radzę,
Zaniechaj swego trudu, bo, mówiąc niekłamnie,
Daremny trud, jeżeli chcesz się trudzić dla mnie.
Zdaleka stój od tego! Sam będąc w niewoli,
Nie pragnę żadną miarą, ażeby mnie gwoli
Ktokolwiek inny znosił równe moim ciosy.
Toć cierpię już niemało, że tak srogie losy
Dotknęły mego brata, Atlanta: w krainie
Zachodniej, gdzieś daleko, w ciężkim znoju ginie,
Dźwigając słupy niebios i ziemi[1] — ogromne,
- ↑ w ciężkim znoju ginie, dźwigając słupy niebios i ziemi. — Grecy wyobrażali sobie niebo jako twarde sklepienie, podtrzymywane na samym krańcu ziemi przez tytana Atlanta (czyli Atlasa), który na swoich barkach dźwigał ciężar nieba.