— Poznaję — odrzekł głucho młodzieniec.
— Więc zamknijcie i przenieście — rzekł komisarz.
Grabarze zarzucili prześcieradło na twarz trupa, zamknęli trumnę, ujęli ją za dwa końce i skierowali się na przeznaczone miejsce.
Armand nie ruszał się. Jego oczy były ciągle skierowane na ten dół próżny, był blady jak trup, któryśmy przed chwilą widzieli... rzekłbyś: skamieniał.
Wiedziałem, że boleść, zmniejszona nieobecnością strasznego widoku, nie wytrzyma i może sprowadzić katastrofę.
Zbliżyłem się do komisarza.
— Obecność tego pana — rzekłem — wskazując na Armanda, nie jest już potrzebną?
— Nie — odpowiedział — a nawet radzę panu wyprowadzić go ztąd, bo zdaje się, że jest chory.
— Chodź — rzekłem do Armanda — biorąc go pod rękę.
— Co? — zapytał, patrząc na mnie, jak gdyby mnie nie poznał.
— Już skończone — rzekłem — trzeba odejść, zabijesz się tem wzruszeniem.
— Masz racyę, chodźmy — odrzekł machinalnie, lecz nie postąpił ani kroku.
Więc wziąłem go za rękę i pociągnęłem.
Pozwalał się prowadzić jak dziecko, szepcząc tylko od czasu do czasu:
— Widziałeś oczy?
I odwracał się, jak gdyby widok ten się powtarzał.
Chód jego począł być chwiejny, zdawał się postę-
Strona:PL Aleksander Dumas-Dama kameliowa.djvu/053
Ta strona została uwierzytelniona.