— Czy wiesz, że ona je lubi?
— Nigdy nie jada innych cukierków, to znane.
— A — ciągnął dalej, gdyśmy wyszli — czy ty wiesz, jakiej cię kobiecie mam przedstawić? Nie wyobrażaj sobie, że to jaka księżna, to poprostu kobieta utrzymywana, mój kochany, nie żenuj się więc wcale i mów wszystko co ci tylko przez myśl przejdzie.
— Dobrze, dobrze — wyszeptałem, idąc za nim; mówiłem sobie, że idę leczyć się z mej namiętności.
Kiedym wchodził do loży, Małgorzata śmiała się do rozpuku.
Wolałbym, żeby była smutną.
Mój towarzysz przedstawił mnie. Małgorzata skłoniła się lekko głową i rzekła:
— A moje cukierki?
— Oto są.
Biorąc je, spojrzała na mnie. Spuściłem oczy i zarumieniłem się.
Pochyliła się do ucha swej sąsiadki, szepnęła do niej kilka słów i obiedwie wybuchły głośnym śmiechem.
Bez żadnej wątpliwości, ja byłem przyczyną tego śmiechu i pomieszanie moje zdwoiło się. W tym czasie miałem za kochankę małą mieszczkę, bardzo czułą i bardzo sentymentalną, której uczucia i listy melancholijne budziły śmiech we mnie. Rozumiałem przykrość, jaką jej zrobiłem, doświadczając tego teraz i przez pięć minut kochałem ją tak, jak się nigdy nie kocha kobiety.
Małgorzata jadła swe winogrona, nie zajmując się już mną wcale.
Strona:PL Aleksander Dumas-Dama kameliowa.djvu/062
Ta strona została uwierzytelniona.