książe, lecz nudne dla młodego człowieka, czego dodowodem to, że mnie wszyscy młodzi kochankowie, jakich kiedy miałam, wkrótce opuścili.
Nie odpowiadałem nic; słuchałem. Ta otwartość granicząca prawie ze spowiedzią, to życie bolesne, jakie ujrzałem pod złocistą zasłoną skryte przed rzeczywistością, ta biedna dziewczyna uciekająca na łono rozpusty, pijaństwa i bezsenności — wszystko to tak mię przycisnęło, że nie mogłem słowa znaleźć.
— Lecz dosyć — rzekła Małgorzata — prawimy dzieciństwa. Podaj mi rękę i chodźmy do tamtych. Nie trzeba, żeby wiedzieli, co znaczy nasza nieobecność.
— Idź, jeśli ci się podoba, lecz pozwól mi tu zostać.
— Dlaczego?
— Bo twoja wesołość sprawia mi przykrość.
— No, to będę smutną.
— Słuchaj, Małgorzato, pozwól sobie powiedzieć jedną rzecz, którą ci zapewne już nieraz mówiono, a do której przyzwyczajona, mało zwracasz na nią uwagi, a która przecież jest prawdziwie szczerą, wreszcie nie powtórzę jej już nigdy.
— To jest — spytała z uśmiechem takim, jak młoda matka słuchająca szczebiotań swego dziecięcia.
— To jest, że odkąd cię ujrzałem, nie wiem jak i dlaczego, zajęłaś miejsce w mem życiu; że wiele razy chciałem z pamięci wymazać twój obraz, on wracał tam zawsze; że dzisiaj, kiedym cię spotkał po dwóch latach niewidzenia, zapanowałaś jeszcze bardziej nad mojem sercem i umysłem; że nakoniec teraz
Strona:PL Aleksander Dumas-Dama kameliowa.djvu/094
Ta strona została uwierzytelniona.