— No, to go sobie weź, lecz ostrzegam cię, że odemnie to całkiem zależy, by ten kluczyk na nic ci się nie przydał.
— Jakto?
— Są zasówki we drzwiach od wewnątrz...
— Złośliwa!
— Każę je odjąć.
— Więc mnie kochasz trochę!
— Ja nie wiem, jak się to stało, lecz zdaje mi się że... tak! Teraz idź już sobie, spać mi się chce ogromnie.
I zawisłszy w kilkochwilowym uścisku w jej objęciach, oddaliłem się.
Ulice były puste, wielkie miasto drzemało jeszcze, rozkoszna świeżość płynęła po tym olbrzymie, który za kilka godzin napełni się ludzką wrzawą.
Zdawało mi się, że to miasto do mnie należy, szukałem w pamięci imion tych, którym dotąd zazdrościłem ich szczęścia i nie znalazłem ani jednego, z którymby się moja teraźniejsza dola złota mogła porównać.
Być kochanym od młodej, czystej dziewczyny, odkryć przed nią po raz pierwszy obce jej dotąd tajnie miłości — zapewne, że to wielkie szczęście, lecz jest to rzecz najprostsza w świecie! Owładnąć sercem nieprzywykłem jeszcze do oporu, to znaczy, wejść do miasta otwartego i bez załogi. Wychowanie, poczucie obowiązku i rodzina — są to bardzo silni stróże, lecz niema takiej straży, którejby nie oszukała szesnastoletnia dziewczyna na głos mężczyzny, którego kocha, a którego głos ten daje rady miłości tem gorętsze, im bardziej wydają się czystemi.
Strona:PL Aleksander Dumas-Dama kameliowa.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.