taborecie przed ogniem, patrząc smutnie na czerwone płomienie.
Myślała. O czem — nie wiem; patrzałem na nią z miłością, prawie z przestrachem, przypominając sobie to, com miał cierpieć dla niej.
— Pójdź, usiądź przy mnie — rzekła nagle.
Usiadłem obok niej.
— Wiesz o czem myślę?
— Nie.
— O pewnej kombinacyi, którą wymyśliłam.
— Jakaż to kombinacya?
— Nie mogę ci jej jeszcze odkryć, lecz powiem ci co z niej wyniknie; wyniknie z niej to, że za miesiąc od dnia dzisiejszego będę wolną, bez długów i przepędzimy lato razem na wsi.
— Nie mogłabyś mi powiedzieć, jakim sposobem?
— Nie mogę. Trzeba tylko, żebyś mnie tak kochał jak ja ciebie a wszystko się uda.
— Czyś ty sama wynalazła tę kombinacyę?
— Sama.
— I sama ją wykonasz?
— Tak, sama zadam sobie ten trud — rzekła Małgorzata z uśmiechem, którego nigdy nie zapomnę — ale dobrodziejstwami jej podzielimy się wspólnie.
Na to słowo, dobrodziejstwo, nie mogłem powstrzymać rumieńca, wytryskającego mi na twarz, przypomniałem sobie Manon Lescaut, zużywającą razem z Desgrieux pieniądze pana de B.
Odpowiedziałem tonem zimnym, wstając:
— Pozwolisz, droga Małgorzato, ale ja biorę udział
Strona:PL Aleksander Dumas-Dama kameliowa.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.