Pewnego wieczoru siedzieliśmy wsparci o okno, patrząc na księżyc wypływający z trudnością z ołowianych chmur i słuchaliśmy wiatru, który świszczał wśród drzew, trzymaliśmy się za ręce i od kwadransa nie mówiliśmy nic do siebie; nagle Małgorzata rzekła:
— Otóż i zima, czy chcesz, żebyśmy wyjechali ztąd?
— A dokąd?
— Do Włoch.
— Czy się nudzisz?
— Nie, ale się boję zimy, a nadewszystko Paryża.
— Dlaczego?
— Dla wielu powodów.
I mówiła dalej, nie rozumując swych obaw:
— Czy chcesz jechać? Sprzedam wszystko co mam, będziemy tam żyli, a gdy nic z tego, czem byłam, nie pozostanie przy mnie, nikt nie będzie wiedział, kim jestem. Czy chcesz tego?
— Jedźmy, jeśli ci to zrobi przyjemność, Małgorzato, jedźmy — mówiłem — lecz po cóż masz sprzedawać swoje rzeczy, których będziesz potrzebowała po powrocie? Nie mam takiego majątku, bym mógł przyjąć podobną ofiarę, lecz mam na tyle, że możemy podróżować przyzwoicie przez pięć czy sześć miesięcy, jeśli cię to bawić będzie.
— W istocie — odrzekła, opuszczając okno i siadając na kanapie w cieniu — po co wydawać tam pieniądze? Już i tak cię dosyć kosztuję...
— Wyrzucasz mi to, Małgorzato? To nieszlachetnie!
Strona:PL Aleksander Dumas-Dama kameliowa.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.