się kocha. Przepędziliśmy cały dzień z Małgorzatą, na powtarzaniu sobie naszych projektów, jak gdybyśmy czuli potrzebę urzeczywistnienia ich jak najprędzej.
Co chwila oczekiwaliśmy jakiegoś zdarzenia, lecz szczęściem dzień przeszedł bez żadnego wypadku.
Nazajutrz pojechałem o dziesiątej i koło południa przybyłem do hotelu.
Ojciec już wyszedł.
Udałem się do siebie, spodziewając się, że go może tu zastanę. Nikogo nie było. Pobiegłem do mego notaryusza. Nikogo.
Wróciłem do hotelu i czekałem do szóstej. Pan Duval nie przybywał.
Pojechałem naprót do Bougival.
Zastałem Małgorzatę czekającą na mnie, jak wczoraj, lecz siedzącą przy kominku, gdyż chłodno już było.
Siedziała pogrążona w głębokiej zadumie, tak że nie słyszała jak przysunąłem krzesło i nie obróciła się wcale.
Gdym ją pocałował w czoło, zadrżała, jak gdyby ten pocałunek zbudził ją boleśnie.
— Przestraszyłeś mnie — rzekła. — Ojciec twój?...
— Nie widziałem go. Nie wiem co to znaczy. Nie zastałem go ani w domu, ani tam, gdzie prawdopodobnie mógłby się znajdować.
— No, to trzeba znów jutro powtórzyć.
— Chciałbym, żeby tego sam zażądał. Uczyniłem to wszystko, sądzę, co powinienem był uczynić.
Strona:PL Aleksander Dumas-Dama kameliowa.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.