Nie rozumiałem całego procesu tego bólu, ciągnącego się aż do rana. Wówczas Małgorzata wpadła w rodzaj bezczucia. Od dwóch nocy nie spała wcale.
Spoczynek ten nie trwał długo.
Około jedenastej, Małgorzata obudziła się, a widząc, żem już wstał, obejrzała się na około, wołając:
— Więc już odjeżdżasz?
— Nie — rzekłem, biorąc ją za rękę — lecz nie chciałem ci przeszkadzać we śnie. Jeszcze jest wcześnie.
— O której godzinie jedziesz do Paryża?
— O czwartej.
— Tak wcześnie? Ale do tego czasu zostaniesz ze mną, wszak prawda?
— Czyż to nie jest moim zwyczajem?
— Co za szczęście!
— Będziemy jedli śniadanie? — pytała dalej jakaś nieprzytomna.
— Jeśli chcesz, to dobrze.
— Ale będziesz mnie całował do chwili wyjazdu?
— Tak i wrócę jak można najprędzej.
— Wrócisz? — pytała, patrząc błędnemi oczyma na mnie.
— Naturalnie.
— To prawda, wrócisz dziś wieczór, a ja będę cię jak zwykle, czekała i będziesz mnie kochał i będziemy szczęśliwi tak, jak od chwili, w której się poznaliśmy.
Całe to zdanie, było wymówione tonem tak dziwnym, zdawało kryć się w sobie tak wielką boleść, że drżałem co chwila w obawie, by Małgorzata nie wpadła w obłąkanie
Strona:PL Aleksander Dumas-Dama kameliowa.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.