dziewczyną. Zaledwie raz na tydzień przepędzałem z nią wieczór. Zdaje mi się, że się pocieszała z aktorem któregoś z teatrów bulwarowych.
Wyszedłem tylko na obiad i zaraz powróciłem. Kazałem wszędzie ponapalać w piecach i pozwoliłem wyjść Józefowi.
Nie mógłbym panu opisać rozmaitych wrażeń, które mną wstrząsały przez ową godzinę oczekiwania, lecz skoro około dziewiątej usłyszałem dzwonek, streściły się one do tak wielkiego wzruszenia, że idąc otworzyć drzwi, musiałem się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść.
Szczęściem, pokój był prawie ciemny i wzruszenie na mej twarzy było mniej widoczne.
Małgorzata weszła.
Była ubrana całkiem czarno, a pod gęstą zasłoną, zaledwie poznałem jej twarz.
Weszła do salonu i podniosła zasłonę.
Była blada jak marmur.
— Otóż jestem, Armandzie — rzekła — chciałeś mnie widzieć, więc przyszłam.
I chwyciwszy się obiema rękami za głowę, poczęła płakać.
Zbliżyłem się do niej.
— Co ci jest? — spytałem drżącym głosem.
Usunęła mi rękę, nic nie mówiąc, bo łzy tłumiły jeszcze jej głos. Ale w chwilę później, uspokoiwszy się nieco, rzekła:
— Zrobiłeś mi dużo złego, Armandzie, a ja nic ci nie jestem winna.
Strona:PL Aleksander Dumas-Dama kameliowa.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.