— Czy myślisz, że ja nie cierpiałem — mówiłem — owej nocy, w której, czekając cię na wsi, pobiegłem w końcu do Paryża, gdzie tylko ten list zastałem, który sprawił to, żem omal nie oszlał? Jak mogłaś mnie zwodzić, Małogorzato, mnie, com cię tak kochał!
— Nie mówmy o tem, Armandzie, nie przyszłam po to, żeby o tem mówić. Chcę tylko, żebyś nie był moim nieprzyjacielem, otóż wszystko, i chciałabym ci jeszcze raz uścisnąć rękę. Masz kochankę, młodą, piękną, którą kochasz, jak mówią, bądź z nią szczęśliwy i zapomnij o mnie...
— A ty, ty jesteś zapewne szczęśliwa?
— Czy na mej twarzy widzisz szczęście, Armandzie? Nie rań mej boleści, ty, co lepiej od wszystkich wiesz, jak wielką jest ona.
— Zależało od ciebie, byś była zawsze szczęśliwą, jeśli jesteś taką, jak mówisz.
— Nie, mój przyjacielu, okoliczności były silniejsze, nad moją wolę. Byłam posłuszna, nie moim pociągom, jako dziewczyna pubilczna, jakieś to mówił, ale z konieczności istotnej i powodom, o których kiedyś się dowiesz i dla których mi przebaczysz...
— Dlaczego mi nie chcesz odkryć tych powodów dzisiaj?
— Bo zbliżyłyby nas znów do siebie, a to jest rzeczą niepodobną, ciebie zaś odsunęłyby od osób, od których niewolno ci się odsuwać.
— Od kogóżto?
— Nie mogę ci tego powiedzieć.
— Więc kłamiesz!
Strona:PL Aleksander Dumas-Dama kameliowa.djvu/249
Ta strona została uwierzytelniona.