lekkiem skinieniem głowy pożegnał Caderoussa wybiegł na ulicę.
Caderousse na chwilę zatrzymał się jeszcze u starca, następnie wyszedł i spotkał na pierwszym zaraz rogu Danglarsa.
— I cóż, — widziałeś go?
— Rozstaliśmy się przed chwilą — odpowiedział Caderousse.
— Mówił o tem, iż ma nadzieję zostania kapitanem?
— Mówił o tem takim tonem, jakby to był już fakt dokonany.
— Bodaj jednak, że się pomyli w tych rachubach.
— Djabli wiedzą! Pan Morrel, zdaje się, przyrzekł mu z całą pewnością.
— No! — wyrzęził Danglars, — jeszcze nim nie został.
— Daję słowo, że dobrzeby było, gdyby nim nie został. Już dziś zadziera nosa, a cóżby było dopiero, gdyby istotnie został kapitanem!
— Jeżeli zechcemy — wycedził cicho Danglars — to z tych jego marzeń nic nie będzie i pozostanie tem, czem jest teraz, a nawet — może i to utraci.
— Co ty mówisz?!
— Ależ nic nie mówię. Ot, tak sobie rzuciłem słowa na wiatr. Ale... ale... czy on ciągle jescze się kocha w tej dziewczynie?
— Bez opamiętania! Właśnie poszedł do niej, lecz myślę, że znajdzie tam twardy orzech do zgryzienia.
— Tajemniczo jakoś się wyrażasz. Lecz widzę, że nie bardzo lubisz tego, Dantesa?...
— Nie mogę ścierpieć zarozumialców.
— Powiedz mi jednak, co wiesz o tej jego kochance?
— Nie wiem nic dokładnie. Powiedzieć jednak mogę z całą pewnością, że ile razy Mercedes idzie do miasta, to nieodmiennie towarzyszy jej jakiś olbrzymiego wrzostu katalończyk, o czarnem oku i śniadej twarzy; jest to zresztą jakiś jej krewny podobno.
— Nie wątpisz wszelako, że ten niby krewniak — umizga się do panienki...
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 01.djvu/023
Ta strona została uwierzytelniona.