INDAGACJA.
Zaledwie opuścił salę biesiadników, de Villefort zdjął maskę wesołości, której twarz jego w czasie uczty wymagała i przybrał fizjognomję urzędnika powołanego do spełnienia najwyższego obowiązku, jakim jest wyrokowanie o życiu lub śmierci podobnej sobie istoty. Nie łatwa to była praca na ten raz zmarszczyć brwi i zasępić czoło, pomimo ruchliwości fizjognomji twarzy, jaką każdy podprokurator królewski, jak aktor, wyrobić sobie musi.
Gerard de Villefort był w chwili tej o tyle szczęśliwy, o ile może nim być ten, co ma nadzieję pochwycenia szczęścia. Z urodzenia bogaty, w dwudziestym siódmym roku życia piastował już zaszczytny w sądownictwie urząd, a teraz poślubić miał młodą i piękną panienkę, którą kochał i przez którą, jak mu się zdawało, był kochany. Wybrana ta przytem pochodziła z rodziny najlepiej w obecnej chwili u dworu widzianej; była to poza tem panna bardzo bogata i dostać miała w posagu pięćdziesiąt tysięcy dukatów, nie mówiąc o nadziejach w przyszłości. Wszystko to przedstawiało się w oczach de Villeforta jako oślepiające szczęście.
Gdy wychodził ze swych prywatnych apartamentów, u drzwi wejściowych oczekiwał na niego komisarz policji. Widok tego człowieka strącił go odrazu z błękitów, w jakich bujał rozkosznie, ułożył więc odrazu twarz i zbliżył się do przedstawiciela publicznego porządku.