UCZONY WŁOCH.
Dantes uścisnął mocno obu rękami dłonie nowo pozyskanego przyjaciela, z takiem utęsknieniem wyczekiwanego, i poprowadził go do okienka, aby przy jego nikłem świetle lepiej mu się przyjrzeć.
Była to istota małego wzrostu, o włosach pokrytych szronem, lecz raczej dzięki pracy myśli, niż wiekiem, o oku przenikliwem. Twarz chuda, poorana zmarszczkami, broda czarna, do połowy piersi spadająca, zdradzały człowieka nawykłego raczej do pracy umysłowej, aniżeli fizycznej.
Mógł mieć około sześćdziesięciu lat. Z pewnym rodzajem uprzejmości i słodyczy przyjmował dowody zapału młodzieńca. Zlodowaciały jego duch jakby się ogrzewał w gorących spojrzeniach oczu Dantesa.
— Obejrzyjmy i przekonajmy się przedewszystkiem — rozpoczął rozmowę przybyły — czy da się ukryć przed okiem dozorcy otwór w ścianie. Bo nasz spokój w przyszłości od tego zależy.
Nachylił się do otworu i największym kamieniem, jaki w głębi znalazł, zasłonił go całkowicie.
— Dość niezręcznie i niedbale kamień został wyjęty — rzekł kiwając głową — czyż działałeś bez narzędzi?
— A ty miałeś jakie?
— Sam sobie niektóre porobiłem, prócz piły, mam wszystko, co może być potrzebne: dłuto, obcęgi i drąg.
— Ach! jakżeżbym pragnął zobaczyć te owoce twej pracy.