Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 01.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

Nakoniec ludzie ci podnieśli w górę worek, a z nim — i jego.
— Ależ jak na starca — to porządnie ciężki!
— Mówią, że co rok przybywa człowiekowi pół funta wagi.
— Zrobiłeś węzeł?
— Poco węzeł?... — pomyślał Dantes.
Ułożono go na marach, dwaj grabarze, poprzedzani tym, który niósł latarnię, a który oczekiwał na korytarzu, zaczęli wchodzić po schodach.
I nagle owionęło żywego trupa świeże powietrze nocy.
Rozpoznał odrazu, że wiatr był północno-wschodni.
Tragarze uszli ze dwadzieścia kroków, potem zatrzymali się i postawili mary na ziemi.
Jeden z niosących oddalił się.
— Gdzież jestem? — zapytał Dantes sam siebie.
— Wiesz co, że on nie jest tak bardzo lekki — rzekł pozostały przy marach, siadając na jednym końcu.
— Powiedz mi też, ty bestjo, — zawołał następnie — czy też ty znajdziesz kiedy to, czego szukasz?
— Czego on chce i czego szuka? — pomyślał znów Dantes.
Wykrzyknik ukontentowania rozległ się nagle w ciszy.
— Ale też naszukałem się porządnie, zanim znalazłem!
— Ach!... niedołęga jesteś.
Szczęśliwy znalazca zbliżył się do Dantesa i złożył obok niego jakiś przedmiot tak ciężki, że aż mary zadrżały. Jednocześnie skrępowano Dantesowi silnie nogi.
— A więc węzeł masz?
— Bądź spokojny, wszystko jest w porządku.
— A więc dalej w drogę.
Podnieśli mary i poszli.
Uszli nie więcej jak pięćdziesiąt kroków i zatrzymali się czekając na otworzenie bramy twierdzy. Po chwili byli już poza jej murami.
I Dantes, po tylu latach, usłyszał szum fali.
— Szkaradny czas — rzekł jeden z nich. — Biedak nie najlepszą mieć będzie podróż.