Od huku piorunów aż drżały skały. Przy świetle błyskawicy Dantes ujrzał, pomiędzy wyspą Lemaire, a przylądkiem Croiselle, o ćwierć mili od Tiboulen, mały statek rybacki, zapędzony burzą w te strony. Drugi za nim, na innym wierzchołku fali, migał jak widmo, idąc naprzód z niesłychaną szybkością.
Dantes chciał krzyczeć, że zginą, jeżeli w tym kierunku posuwać się będą. Czyż mogli go jednak usłyszeć? Rybacy zaledwie sami siebie słyszeli. Przy świetle drugiej błyskawicy dojrzeć było można, że żeglarze wdrapują się na maszty, że statek tonie.
Zdawało mu się, że ci nieszczęśliwi zobaczyli dawane przez niego znaki, że go dosłyszeli nakoniec. Było już jednak zapóźno.
Ponad wyciągniętym masztem, powiewały poszarpane w strzępy żagle. Po chwili maszt zanurzył się w falach.
Krzyki konania odbiły się o uszy Dantesa. Fale z taką siłą biły o brzeg, morze tak anormalnie było wysokie, że o tem, by tonący mogli się wydostać na brzeg, nie mogło być mowy.
Wkrótce wszystko pochłonęła noc. Ucichły wołania.
Dantes wychylił się z za skały, sam się na zatratę narażając. Wytężał wzrok, ale nic już nie zobaczył; wytężał słuch — lecz słyszał jedynie ryk morza. Wszystko znikło, pozostała tylko burza. Burza, straszna posłanniczka Boga, co jedna z wichrami walczyć zdolna i spienione fale pokonywa.
Aż wreszcie wicher zaczął przycichać, uspokoiły się fale, chmury tak groźne rozpraszać się zaczęły po niebie jakby uciekając przed światłem księżyca. Na ciemnym szafirze nieba rozbłyskać zaczęły gwiazdy. Wreszcie na wschodzie zarysowała się czerwona wstęga, płomieniejąca coraz bardziej. Pojaśniały fale, stawać się zaczęły szare, srebrzyste, purpurowe, szmaragdowe wreszcie. Dzień nastał.
Dantes patrzył z zachwytem na ten wspaniały obraz przyrody, którego nie widział tak bardzo dawno.
W świetle dnia, zwrócił wzrok badawczy ku fortecy. Ponury gmach wznosił się ponad falami, na szczycie stromych skał, z groźnym majestatem.
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 01.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.