— Czy jesteś sam jeden? — zapytał ksiądz, który nie spostrzegł siedzącej Karkontki.
— O, Boże drogi... prawie sam, bo żonę mam chorą, nie wiele pomóc mi ona może.
— Więc jesteś żonaty? — podchwycił ksiądz, rzucając z politowaniem wzrokiem po ubogiem urządzeniu izby.
— Żonaty i ubogi — odpowiedział Kadrus, który spostrzegł wyrażający politowanie wzrok księdza — co czynić? Nie dość być uczciwym, aby się wiodło na świecie!
Ksiądz wlepił weń wzrok przenikliwy.
— Tak jest, uczciwym. Tem mogę się pochlubić — rzekł z naciskiem Kadrus, wytrzymując spojrzenie księdza — a w tych czasach nie wszyscy to mogą powiedzieć o sobie.
— Tem lepiej, jeżeli mówisz prawdę. Wierzę bowiem w to głęboko, że w końcu cnotliwi będą nagrodzeni, zaś źli poniosą karę.
— Tak to się mówi, księże dobrodzieju — z gorzkim uśmiechem odpowiedział Kadrus — w rzeczywistości jednak dzieje się trochę inaczej.
— Nie mów tego, być może bowiem, że za chwilę sam się przekonasz o prawdzie mych słów.
— A to jakim sposobem? — spytał Kadrus zdziwiony.
— O tem później może pogadamy; naprzód bowiem muszę się przekonać, czy jesteś tym samym, do którego mam interes?
— Jakże mam to księdzu udowodnić?
— Czyś znał, jakieś piętnaście lat temu, młodzieńca nazwiskiem Dantes?
— Dantesa?!... Czym go znał?... Boże drogi! Edmunda?... I jak jeszcze! Był to jeden z moich przyjaciół — zawołał Kadrus, a twarz jego okrył rumieniec. — Co się z nim stało, z tym biednym Edmundem? Powiedz mi to, zacny, dobry księże? Czy umarł? Czy go może uwolniono?...
— Umarł w więzieniu, w najwyższej rozpaczy.
Śmiertelna bladość zjawiła się na twarzy Kadrusa, zawsze czerwonej. Zapłakał po chwili.
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 01.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.