i szczęście, wyszedł ze swego ukrycia, zszedł po schodkach ku morzu i zawołał po trzykroć;
— Jakóbie!... Jakóbie!... Jakóbie!...
Na zew ten, do brzegu przybiła szalupa, zabrała go i powiozła na jacht bogato urządzony, na pomost którego nieznajomy wskoczył z lekkością urodzonego żeglarza.
Stamtąd spojrzał raz jeszcze na Morrela, który, płacząc ze wzruszenia i radości, ściskał za ręce wszystkich, którzy się do niego z powinszowaniem zbliżali — i spoglądał w niebo, jakby zdawał się dziękować spojrzeniem niewiadomemu dobroczyńcy.
— A teraz — rzekł nieznajomy — dobroci, ludzkości, wdzięczności... żegnam was. Już nie zagościcie w mem sercu. Wyręczyłem Opatrzność w wynagradzaniu dobrych — teraz niech Bóg-Mściciel wstąpi do mego serca, abym mógł ukarać złych!
To rzekłszy, znikł w kajucie, gdy jacht wypływał na morze, które smagane wichrem, przewalało groźnie swe ciemne fale.
Jacht pełnymi żaglami szedł w zapadającą noc, w mrok i ciemność.
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 02.djvu/039
Ta strona została uwierzytelniona.