Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 02.djvu/083

Ta strona została uwierzytelniona.

Szli długo. Krajobraz stawał się coraz bardziej dziki, nieprzystępny. Znikła roślinność dolin: kwiaty, drzewa cytrynowe, laurowe, oliwki nawet. Znaleźli się wreszcie w gąszczu drzew iglastych i gołych skał.
W pewnym momencie, z tyłu poza nimi rozległ się głos:
— Stójcie, ani kroku dalej, bo śmierć!
Wampa odwrócił się błyskawicznie i ujrzał lufę karabinu wymierzoną w swą pierś.
— Cóż to — zawołał, nie mrużąc nawet oczu — odkąd to wilki będą się gryźć nawzajem?
— Coś za jeden? — zapytał na straży najwidoczniej stojący.
— Luigi Wampa, były pasterz.
— Czego żądasz?
— Chcę pomówić z towarzyszami twymi na szczycie Rocca Bianka.
— A więc idź, jeżeli masz odwagę — zawołał, a potem zakrakał trzykrotnie, co było widocznie sygnałem, zawiadamiającym o zbliżeniu się obcego.
Strwożona Teresa tuliła się do kochanka, serce jej zamierało z trwogi, lecz bez słowa protestu szła dalej.
Aż nakoniec doszły ich echa liczniejszego obozowiska i błyskać zaczęły płomienie ognisk z poza drzew.
Byli na szczycie i zaczęli się opuszczać w dół, gdyż Rocca Bianka była istotnie kotliną na samym szczycie góry się znajdującą. Kotlina ta była właściwie kraterem wygasłego oddawna wulkanu, który działał w tych czasach zapewne, gdy Romulus i Remus nie zniszczyli jeszcze Albanji i nie założyli Rzymu.
U ognisk znajdowało się kilkudziesięciu ludzi.
Gdy Luigi, trzymając w dłoni rękę Teresy, zbliżył się do najliczniejszej grupy — zawołał:
— Słuchajcie, bracia, znudziła mi się praca pasterza, przyszedłem więc do was.
— Aha — zawołał jeden z bandytów, najwidoczniej zastępują-