Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 02.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

D‘Epinay odpowiedział uśmiechem, że jego przyjacielowi przytrafiła się jakaś awanturka miłosna i że go pożegnał jeszcze w czasie karnawału na ulicy Pontefici.
— I od tego czasu już go pan ne widziałeś? Wiesz przynajmniej dokąd się on udał?
— Właśnie że nie wiem. Tyle jedynie, że jedna dama wyznaczyła mu spotkanie w miejscu umówionem.
— O... rzekł książę. — Rzym nie jest miejscem odpowiedniem na tak późne, a samotne przechadzki, na krańcach miasta zwłaszcza. Nieprawdaż, pani hrabino?
Te ostatnie wyrazy były zwrócone do hrabiny G.... która tylko co przybyła i była prowadzona przez hrabiego Torlonia, najbliższego kuzyna księcia.
— Ależ przeciwnie! Noc dzisiejsza jest właśnie czarująca, a obecni tutaj z pewnością żałować będą tego jedynie, że przeminie ona zbyt szybko.
— Ja też nie mówię — rzekł z uśmiechem książę, kłaniając się hrabinie wdzięcznie — o osobach, które są tutaj. Mężczyznom tutaj się znajdującym grozi wprawdzie duże niebezpieczeństwo, bo mogą paść ofiarą wdzięków pani, tym jednak, którzy tułają się teraz Bóg raczy wiedzieć na jak dalekich krańcach miasta — grożą niebezpieczeństwa zupełnie innego rodzaju.
— Ależ u Boga, któż mógłby być tak nieroztropnym, by się mógł na coś podobnego odważyć?! — zawołała hrabina.
— Nasz przyjaciel, Albert de Morcef — odpowiedział d‘Epinay — którego pozostawiłem, jak gonił pewną piękną nieznajomą, która go intrygowała już od paru dni.
— I nic pan nie wiesz o nim więcej? Czy miał przynajmniej przy sobie jaką broń?
— Żadnej. To też jestem bardzo o nego niespokojny, z tej przyczyny zapowiedziałem nawet w hotelu, że będę miał zaszczyt spędzenia nocy na balu w twym domu, książę. Gdy tylko powróci, mają mnie o tem zawiadomić natychmiast.
— O, zdaje mi się — zawołał książę — że mój służący szuka właśnie pana.