Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 02.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

— A!... a!... zawołał ze ździwieniem hrabia, marszcząc jednocześnie brwi — któż to panu o tem mówił?
— To inna sprawa. Dość że wiem.
— Ha! A gdybym tak udał się do owego Wampy, to panbyś mi towarzyszył?
— Ależ tak. Sam zaproponowałem to przecież panu hrabiemu.
— Gdzież jest ten człowiek, który przyniósł list?
— Na ulicy.
— W takim razie zawołam go.
— Stracone to będą zachody. Nie przyjdzie.
— Do pana — może. Do mnie przyjdzie napewno.
Po wypowiedzeniu słów tych hrabia podszedł do okna, otworzył je a następnie gwizdnął przeraźliwie.
Człowiek w płaszczu stojący na ulicy podszedł wtedy pod okna hotelowe.
— Wejdź! — zawołał hrabia takim tonem, jakby dawał rozkaz służącemu.
Posłaniec bez żadnego wahania wpadł w bramę hotelową, a potem, skacząc po cztery schody, znalazł się na progu gabinetu.
— Ach, to ty, Peppino — rzekł hrabia na jego widok.
A Peppino zamiast odpowiedzi, rzucił się na kolana, pochwycił rękę hrabiego i parokrotnie ją ucałował.
— O... widzę, iż jeszcze nie zapomniałeś, że uratowałem ci życie? Rzadka to rzecz! Tyle już czasu od chwili tej upłynęło przecież?
— Nie, panie, ja nigdy tego nie zapomnę! — odpowiedział Peppino z oznakami wielkiej wdzięczności.
— Nigdy... to za długo. Lecz jest to już bardzo wiele, iż ci się zdaje, że wdzięczność twa nie wygaśnie nigdy. Wstań!... i opowiadaj.
Peppino rzucił niespokojne spojrzenie na d‘Epinaya.
— O, wobec pana barona możesz mówić bez obaw, jest to jeden z moich przyjaciół.