Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 02.djvu/201

Ta strona została uwierzytelniona.

niemu pospiesznie i padli sobie w objęcia, a następnie weszli razem do domu.
Był to Villefort. Pomyślałem wtedy, że godzina nadeszła, że wychodzić będzie z tego domu, gdy noc będzie zupełna. Ale Villefort opuścił swą kochankę, gdy dzień już biały był na niebie.
Należało czekać na inną sposobność. W trzy dni potem, czatując na ulicy, spostrzegłem, jak z domu tego wyjechał konno służący i pojechał galopem do Wersalu. Po Villeforta jedzie — pomyślałem sobie wtedy. — Domysł był trafny. W trzy godziny potem służący ów powrócił, okryty kurzawą, zaś w kilkanaście minut po nim do furtki zbliżył się jakiś człowiek pieszy, okryty czarnym płaszczem i w kapeluszu z ogromnemi skrzydłami, głęboko na oczy wciśniętym. Człowiek ten otworzył kluczem drzwiczki, a następnie znikł za niemi.
Aczkolwiek nie widziałem twarzy przybysza, po biciu mego serca poznałem, że to był Villefort.
Zdawało mi się, że ten dzień nie skończy się nigdy, lecz nakoniec mroki osłoniły ziemię, dobyłem wtedy nóż z kieszeni, obejrzałem jego ostrze i zręcznie przesadziłem mur.
Naprzód podążyłem do drzwiczek i stwierzdiłem, że klucz był pozostawiony w zamku, zaś drzwi na dwa spusty zamknięte. Następnie rozejrzałem się po ogrodzie. Jak pan hrabia widzi, kto chce się dostać z domu do furtki, musi bezwarunkowo około tych drzew przechodzić, ukryłem się więc w ich cieniu, postanawiając sobie czekać cierpliwie.
Było to na schyłku września. Dął silny wiatr, strącający liście z drzew. Mały łuk księżyca przemykał się szybko od czasu do czasu pomiędzy chmurami. Zimno było i aczkolwiek była to dość wczesna jesień, pachniało już dniem zadusznym. Wiatr bezustannie szemrał w gałęziach drzew, które — ludzkiemi zdawało się głosy — jęczały i zawodzłiy, jak dusze potępione. Pan hrabia nie wiesz może o tem, być może, a jednak jest to pewnikiem, że tam, gdzie ma być spełnione morderstwo, w powietrzu o wiele wcześniej dają się słyszeć jęki i szlochania.