KRWAWY DESZCZ.
Jubiler, wszedłszy, rzucił badawczym wzrokiem dokoła; nic jednak nie zauważył podejrzanego. Jeżeli miał nawet jakieś obawy, to zostały one stłumione.
Kadrus jedynie, który przytrzymywał rękami kupę złota i papierów, jakich nie zdążył jeszcze do worka wpakować, zwrócił jego uwagę.
— Jak widzę — rzekł jubiler głośno — nie byliście państwo dość pewni tego, czy wypłaciłem rzetelnie całą należność, aczkolwiek już przed mojem wyjściem dwukrotnie liczyliście wypłaconą wam gotowiznę.
— Nie o to nam bynajmniej chodziło — szczerze odpowiedział Kadrus — pieniądze te jednak spadły na nas tak bardzo niespodziewanie, iż nie możemy uwierzyć temu, ażby to była rzeczywistość.
Jubiler uśmiechnął się kącikami ust i zmienił temat rozmowy.
— Przybyłem do was, lecz obawiam się teraz, czy nie zrobię wam zbyt wielkiej subjekcji?...
— O, bynajmniej, jesteśmy panu bardzo radzi — rzekła wdzięcznie Karkontka — przysięgam panu, żeśmy bardzo radzi z pana powrotu.
— Gdzież mnie umieścicie?
— W pokoju na górze.
— Lecz jest to, być może, prywatne wasze pomieszczenie?