— O, to nic nie szkodzi, gdzieindziej się ulokujemy.
Kadrus ze zdumieniem spojrzał na żonę.
Jubiler zanucił jakąś aryjkę, grzejąc się przy kominku, na którym Karkontka przed chwilą rozpaliła ogień, rozniecony w tym celu, ażeby gość mógł się osuszyć.
Po pewnej chwili przyniosła i ustawiła na stole jakieś resztki nędznego obiadu, do którego dodała jedynie omlet, świeżo usmażony, ser, wino i owoce.
Kadrus tymczasem, już nie niepokojony przez nikogo, ułożył systematycznie bilety w pugilaresie, zaś złoto wsypał do worka i wszystko razem zamknął do szafy.
Z gościem nie rozmawiał i był widocznie przybity.
— Prosimy uprzejmie pana do posiłku, — czem chata bogata, tem rada...
— A państwo nie przekąsza?
— Nie jestem głodny — rzekł Kadrus.
— Bardzo późno jadłam obiad — odpowiedziała ciągle wdzięcząca się Karkontka.
— Więc ja sam mam zasiąść do stołu? — zapytał jubiler.
— My będziemy panu usługiwali — odpowiedziała Karkontka z takiem przymileniem, jakie może jeszcze nigdy nie gościło na jej twarzy.
Burza szalała bez przerwy.
— Czy słyszy pan? — zawołała Karkontka — na Boga!... dobrześ pan uczynił, że powróciłeś do nas.
— Może jednak burza przeminie; gdyby się tak uciszyło, wyruszyłbym natychmiast w drogę.
— Wiatr północno zachodni, — zawołał wstrząsając głową Kadrus — burza trwać będzie napewno do jutra.
I westchnął.
— Tem gorzej dla tych — odparł gość, odstawiając talerz po zjedzonym omlecie — którzy znajdują się teraz w drodze.
I zabrał się do sera.
Karkontka usługiwała mu z najbardziej staranną grzecznością, uśmiechając się bezustannie do gościa.
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 02.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.