TESTAMENT.
Gdy służący się oddalił, Noirtier spojrzał na Walentynę z wyrazem zadowolenia.
Wnuczka pojęła ten wzrok, a i Villefort zrozumiał go również, bo zmarszczył czoło i brwi.
Usiadł z całą powagą i pozorną obojętnością, przyczem dał Walentynie znak, aby nie wychodziła z pokoju.
Nie upłynęła godzina, a stary sługa powrócił, prowadząc notarjusza.
— Jesteś pan powołany przez pana Noirtier, który tutaj oto siedzi — rzekł de Villefort po zwykłych przywitaniach.
— Ogólny paraliż odjął mu głos i władzę we wszystkich członkach tak dalece, że nawet my, najbliżsi mu, jesteśmy zaledwie zdolni do pochwycenia niewyraźnego wątku jego myśli.
Noirtier wezwał wtedy wzrokiem Walentynę, wzrokiem tak surowym i rozkazującym, że przestraszona panienka natychmiast zabrała głos.
— Ja wszystko rozumiem jak najdokładniej, czego tylko dziadek mój wyraźnie pragnie — powiedziała.
— Tak jest — uzupełnił zeznanie to stary sługa — ja już o tem wspominałem w drodze panu notarjuszowi.
— Niech mi państwo darują — odezwał się notarjusz, zwracając się do Villeforta i do Walentyny, — jest to jednak wypadek, w którym urzędnik państwowy nie może postąpić nierozważnie, bez narażenia się na odpowiedzialność.