TELEGRAF.
Gdy państwo de Villefort wrócili do swych apartamentów, służba zawiadomiła ich, iż przed chwilą właśnie przybył hrabia Monte Christo z wizytą i że oczekuje w salonie.
Pani de Villefort, czując się bardzo wzruszoną, nie chciała wyjść odrazu do gościa i udała się na chwilę do swej sypialni, natomiast prokurator królewski, ufając w swe siły, poszedł natychmiast do przybyłego.
Aczkolwiek był panem swych wzruszeń i umiał układać swą twarz zależnie od okoliczności, nie zdołał jednak w tak krótkim czasie rozpędzić chmur ze swego czoła: to też hrabia dostrzegł je odrazu, od pierwszego spojrzenia.
— Co panu jest, panie de Villefort? — zapytał Monte Christo, po ceremonjalnem powitaniu — przybyłem może w nieodpowiedniej chwili, może pan referował właśnie jakieś doniosłego znaczenia oskarżenie?
Villfort złożył usta do uśmiechu.
— Nie, panie hrabio, w całem zdarzeniu, które przed chwilą w mym domu się rozegrało, ja jeden pono jestem ofiarą, ja to przegram sprawę, co jest tem przykrzejsze, iż prosty upór, a nawet poprostu głupstwo, wyrok na mnie wydało.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Monte Christo z zainteresowaniem — czyżby istotnie miało spotkać pana jakieś nieszczęście?