prawą podał lejce Andrzejowi, który już postawił nogę na stopniu, gdy w tejże chwili jakaś nieznana ręka uderzyła go po ramieniu.
Młodzieniec odwrócił się w mniemaniu, że to może Monte Christo zapomniał mu coś przy pożegnaniu powiedzieć i z tej przyczyny zatrzymuje go przy odjeździe.
Zamiast hrabiego, ujrzał jakąś obcą figurę, od słońca ogorzałą, z bujnymi faworytami i błyszczącemi jak djamenty oczami. Na twarzy jego igrał szyderczy uśmiech, a z rozchylonych warg błyskały zęby białe i ostre, jak u wilka lub szakala. Ciemna chusta w czerwone kraty otaczała jego szyję i głowę, zarosłą ciemnym, siwawym już włosem, odziany był przytem w łachmany wstrętne do tego stopnia, iż ohydniejsze wyobrazić już sobie trudno. Osobnik ten był ponadto przeraźliwie chudy.
Andrzej, na widok tej postaci, zadrżał, a potem odskoczył przerażony.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał.
— Wybacz, przezacny obywatelu — odpowiedział oberwus, podnosząc rękę do czapki — być może, iż ci przeszkadzam, muszę jednak porozmawiać z tobą natychmiast.
— Wieczorem nie wolno żebrać — zawołał gnom i wyciągnął rękę, by jednem odepchnięciem uwolnić pana swego od napaści.
— Ja też nie żebrzę, mój śliczny paniczu — odezwał się nieznajomy do służącego, spoglądając nań z tak ironicznym i przerażającym uśmiechem, iż ten cofnął się odrazu — ja chcę i muszę powiedzieć dwa słowa twemu panu, który przed piętnastoma dniami dał mi pewne zlecenie.
— Ciekawy jestem — rzekł z kolei Andrzej z wyniosłą, pełną chłodu grzecznością, pod którą ukryć chciał swe pomieszanie — czego chcesz, mój przyjacielu, mów jednak prędko, bo mi się spieszy.
— Jabym chciał — rzekł mężczyzna — ażebyś mi pan zechciał oszczędzić trudu wracania piechotą do Paryża. Jestem
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/094
Ta strona została uwierzytelniona.