— Dam ci dwieście. Pierwszą ratę masz natychmiast.
I wsunął w rękę Kadrusowi dziesięć luidorów.
— Dobry z ciebie chłopak, zawsze to mówiłem. Jakim sposobem jednak taki los cię spotkał?
— Bardzo prostym. Odszukałem swego ojca!
— Prawdziwego swego ojca?
— Co mi tam do tego! Byle płacił, a póki płaci...
— Będziesz wierzył, że to ojciec i będziesz go szanował. Bardzo słuszne. Jakże się ten twój ojciec nazywa?
— Major Cavalcanti.
— I któż ci tego ojca wynalazł?
— Hrabia de Monte Christo.
— Ten sam, u którego byłeś na obiedzie?
— Tak. Ale dosyć o mnie. Cóż ty teraz zamierzasz robić?
— Ha!... najmę sobie pokoik w jakim porządnym domu, sprawię sobie przyzwoitą garderobę, codzień się będę golił i chodził na gazety do kawiarni.
— Wiesz, iż zaczynasz myśleć wcale rozsądnie, to też mam nadzieję, że wszystko z tobą będzie jak najlepiej. Ale teraz, gdy się już ze mną nagadałeś, i otrzymałeś wszystko, czego chciałeś, opuść wreszcie mój powóz i uciekaj.
— O nie, za nic. Zastanów się tylko, mój chłopcze, czego ty żądasz ode mnie? W czerwonej chustce na głowie, bez żadnych papierów i z dziesięcioma luidorami w kieszeni — musiałbym się wydać straży bardzo podejrzanym. To też niewątpliwie przytrzymaliby mnie na rogatkach. Wówczas musiałbym się przyznać, że to od ciebie dostałem tyle złota. Zaczęliby sprawdzać, śledzić, badać... i w końcu dojść mogliby do tego, że opuściłem Tulon, nikogo nie prosząc o pozwolenie. Nie, mój synku, tak być nie może.
Andrzej zmarszczył brwi, pomyślał chwilę, potem rozejrzał się dookoła i z obojętną miną sięgnął za pas, by się przekonać, czy pistolet znajduje się na swojem miejscu.
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/097
Ta strona została uwierzytelniona.