Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

W tej chwili dwie istoty, przestrzenią salonu rozdzielone, były w zupełności szczęśliwe. Głuche na gwar dookoła nich panujący, od wszystkiego oderwane, toczyły niemą, dla nich tylko zrozumiałą rozmowę.
Byłyby zapewne długo trwały w tej ekstazie, gdyby nie nagły ruch w salonie, jaki się tam uczynił w chwili, gdy na jego progu stanął hrabia Monte Christo.
Zwracał na siebie uwagę wszystkich, a jednak niczem się nie wyróżniał. Miał na sobie zwykły, aczkolwiek skrojony bez zarzutu, czarny strój balowy, bez żadnych dekoracyj i białą bez najskromniejszego choćby haftu kamizelkę. Uderzały tylko oko nieprzywykłe: bardzo blada cera, silnie czarne, barwy kruka, włosy, oko przenikliwe a jednocześnie pełne łzawej melancholji, nakoniec usta — zaprawdę nieziemskie, cudowne, przedziwnie wykrojone, a układające się to w uśmiech pełen czaru, to znów w wyraz pełen wyniosłej, a jednak wytwornej pogardy.
Niejeden mógł być piękniejszy od hrabiego, niewątpliwie, nikt jednak nie miał podobnie monarszego zaprawdę wyrazu twarzy. Płytki świat Paryża nie poznałby się na tem wszystkiem, z pewnością, gdyby nie niezmierzone bogactwa hrabiego. One to sprawiły, że go spostrzeżono.
Bez względu na liczne spojrzenia, które się weń ze zbytnią już natarczywością wpatrywały, hrabia przechodził salon najzupełniej swobodnie, lekko, aż nakoniec zbliżył się do pani Morcef, przed którą złożył głęboki, pełen szacunku ukłon powitalny.
Pani de Morcef była pewna, że hrabia przemówi do niej; hrabia również miał nadzieję, iż będzie powitany paroma choćby słowy. Wzajemnym tym nadziejom nie było sądzone jednak przyoblec się w ciało i dwoje tych ludzi spotkało się milczeniem jedynie.
Słowa salonowe zbyt małe były dla nich.
Hrabia conął się zwolna, a następnie zwrócił w stronę Alberta, który dojrzał go właśnie przed chwilą i pospieszył powitać.
— Widział pan już mą matkę? — zapytał, po powitaniach.