Noirtier nie dał jednak na prośbę tę znaku potwierdzenia, a tylko utkwił wzrok przenikliwy w Morrelu, jakby chciał tym sposobem powiedzieć: „zobaczymy“.
Morrel zrozumiał natychmiast znaczenie tego niemego spojrzenia, a po chwili namysłu zwrócił się do Walentyny ze słowy:
— Pani sama mówiłaś, iż obowiązkiem twoim świętym jest czuwać przy zwłokach babki. Nie zaniedbuj go więc a mnie pozwól, bym z dziadkiem porozmawiał nieco.
— Tak — wyraził wzrok starca.
— A więc dobrze — powiedziała Walentyna. — Pan Morrel zrozumie cię dobrze, dziaduniu drogi, ponieważ dużo mówiliśmy o tobie ze sobą!
I po wymówieniu słów tych wyszła.
Wtedy Morrel, jakby chcąc wskazać, iż są mu wiadome wszystkie sposoby, prowadzące do porozumiewania się z paralitykiem, wziął słownik, pióro i papier i dopiero tak uzbrojony, usiadł przed starcem.
— Pozwól mi przedewszystkiem — rozpoczął rozmowę — powiedzieć sobie kto jestem, jakim sposobem poznałem Walentynę i jakie mam względem niej zamiary.
Starzec przymknął oko na znak zgody.
Morrel opowiadać zaczął jak w towarzystwie poznał pannę de Villefort, jak ją wyróżnił, ocenił, pokochał wreszcie, a także, jak Walentyna, samotna wszędzie, przyjęła nakoniec ofiarę jego miłości. Następnie skąd pochodzi i jaką ma rodzinę i majątek.
Słuchając tych wynurzeń szczerego serca, wzrok Noirtiera wyrażał niejednokrotnie swą aprobatę.
Gdy jednak Morrel swe opowiadanie zakończył tem, iż Walentyna miała zamiar opuścić dom swego ojca, ażeby się tem uchronić od złożenia fałszywej przysięgi, starzec wyraził swą naganę, wielokrotnem mruganiem powiek, co było niczem innem, jak słowy:
— Nie, nie! Tak czynić nie należy.
— Więc ten sposób nie znajduje pańskiej aprobaty?
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.