rzekł doktór do siebie — może zapobiegłbym uduszeniu. Ale niema czem...
— O, panie mój — zawołał biedny chory — czy mam tak umierać bez żadnej pomocy?
W tej chwili doktór dostrzegł pióro gęsie na stole. Obciął je szybko, i starał się je włożyć w usta chorego, silnie zaciśnięte zęby nie pozwalały na to.
Jeszcze gwałtowniejszy atak objął całe ciało nieszczęśliwego. W boleściach najwyższych spadł z kanapy na podłogę i wił się po niej jak wąż.
Doktór nie miał możności udzielić mu ratunku, to też odstąpił od chorego i zbliżył się do Noirtiera z zapytaniem:
— Czy to sam Wawrzyniec przyrządzał dla pana oranżadę?
— Tak.
— Czy to pan kazał mu się jej napić?
— Nie.
— A więc Walentyna?
— Tak.
Wawrzyniec w chwili tej przestał się wić i odetchnął swobodniej; pochwyciło go tylko jakieś dziwne poziewanie, które zwróciło uwagę doktora, który spostrzegł również, iż chory znów może mówić. Skorzystał z tego natychmiast i zapytał:
— Kto robił tę oranżadę?
— Ja.
— Gdy ją przyrządziłeś, zaniosłeś ją zaraz do pokoju swego pana?
— Nie, zostawiłem ją w kuchni, bo mnie odwołano. Karafkę przyniosła panna Walentyna.
— Boże miłosierny!... czyż to możliwe?... powiedział doktór, przysłaniając sobie ręką oczy.
— Doktorze!... Czuję zbliżający się trzeci atak. o już mój koniec będzie chyba?
— Czyż przyniosą dzisiaj tego emetyku? — z rozpaczą zawołał doktór.
— Jest — rzekł de Villefort, wpadając do pokoju z pełną szklanką w dłoni.
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.