da?... Jak wiesz, byłem kiedyś wcale niezłym kucharzem, i oblizywano sobie palce po mych sosach.
— Jak Boga kocham — rzekł Andrzej udobruchany — tak, wygląda to wszystko wcale apetycznie. Jeżeli jednak zawezwałeś mnie tutaj dla tego śniadania jedynie, to niech cię djabli porwą.
— Moje dziecko — rzekł sentencjonalnie Kadrus — pogadamy przy śniadaniu. Ale z ciebie niewdzięcznik! Czy to nie dość zobaczyć przyjaciela? Ja to aż płaczę z radości, że cię ujrzałem.
Kadrus nie kłamał, płakał istotnie. Trudno było powiedzieć, czy ze szczęścia, czy też... zawdzięczając to cebuli, którą obierał właśnie.
— Cichobyś był, ty hipokryto jeden. Nie udawaj tylko, że mnie kochasz.
— Daj spokój — rzekł były oberżysta ocierając łzy fartuchem — gdybym cię nie kochał, czyżbym się godził na grzbiecie liberję swego służącego, a więc masz służącego, gdy ja sam sobie muszę obierać jarzynę. A i ja mógłbym mieć służącego i jadać obiady w hotelu „Królewskim“, albo „Kawiarni Paryskiej“. A dlaczego odmawiam sobie tego wszystkiego? — by nie być ciężarem dla tego mego małego Benedykta. Boć przecie gdybym tak chciał, tobym mógł mieć to wszystko. Chyba mi nie zaprzeczysz?
I Kadrus, po perorze tej, spojrzał prosto w oczy swemu gościowi, który... nie wytrzymał tego spojrzenia.
— No przypuśćmy, że istotnie mnie kochasz, to dlaczegóż chcesz, bym ja do ciebie przychodził na śniadanie?
— Abym mógł, moja dziecino, zobaczyć cię, porozmawiać z tobą.
— Na cóż ci to potrzebne, gdyśmy już omówili nasze interesy, warunki naszej zgody?
— Mój drogi. Czyż testament może się obejść bez kodecylu? Ale potem o tem, przyszedłeś tu przedewszystkiem na śniadanie, a więc siadaj sobie i zacznijmy naprzód od vermouthu, a potem weźmiemy się zaraz do rumu i do sardynek, masz tu
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.