dobrą pamięć, jeżeli się bowiem nie mylę, to już minęło lat dziesięć od chwili, gdyśmy się widzieli.
— Ksiądz, ksiądz dobrodziej.
— Chcieliście, jak widzę, okraść hrabiego de Monte Christo — rzekł mniemany ksiądz.
— Ojcze duchowny — bełkotał Kadrus, usiłując przedrzeć się ku oknu, od którego odpychał go ciągle hrabia — ojcze dobrodzieju!... ja doprawdy nie wiem... nie pojmuję... proszę mi wierzyć, przysięgam...
— Wycięta djamentem tafla... ślepa latarka... pęk wytrychów... nakoniec biurko nawpół otwarte! Mówi to wszystko dość jasno chyba! Hę?... Widzę, iż pozostałeś zawsze ten sam, przezacny morderco!
— Ojcze!... ponieważ zdajesz się wiedzieć wszystko, więc i to powinno być ci wiadome, iż tamto — to była sprawa Karkontki. Fakt ten przyznał nawet sąd i dlatego skazano mnie tylko na galery.
— Które, jak widzę, już odsiedziałeś, a teraz znów robisz świeże starania, by wrócić na dawne miejsce?
— Nie, ojcze, ja przed czasem zostałem zwolniony przez pewnego...
— Ten „pewny“ doskonale, jak widzę, przysłużył się społeczeństwu!
— Ach!... zawołał z jękiem galernik — ja mu przyrzekłem...
— Przyrzekłeś, że nie dotrzymasz przyrzeczenia?
— Tak jest, niestety — rzekł zapytany, opuszczając w dół głowę.
— Fatalna sprawa!... A wiesz, czem grozi ci teraz to włamanie się nocą do zamieszkałego domu?
— Ojcze!... Nie tak bardzo znów jestem winny. Namówiono mnie... Potrzeba wreszcie...
— Milcz! — z pogardą rzekł ksiądz — potrzeba zniewolić może człowieka do żebraniny, do kradzieży chleba ze straganów ulicznych, nie zmusza jednak do wyłamywania biurek w domu człowieka bogatego.
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.