Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/304

Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie Bertuccio — rzekł hrabia — nie jutro, ani pojutrze, jak początkowo myślałem, lecz dziś jeszcze wyjeżdżam do Normandji. Zechciej więc wydać rozkazy, by na godzinę piątą wszystko było gotowe. Możesz pan odejść.
Bertuccio wyszedł i natychmiast wysłał konnego posłańca do stacji najbliższej, w Pontoise, by konie na godzinę szóstą były gotowe. Gdy tam rozkaz ten otrzymano, wysłany został stamtąd znów posłaniec umyślny, ażeby konie na godzinę siódmą były gotowe. I tak wieść ta szła dalej i dalej, aż do ostatniej przed Treport stacji, która o godzinie szóstej wieczorem była powiadomiona, że konie na godzinę dwunastą mają być gotowe.
Przed samym wyjazdem hrabia na chwilę zaszedł do Hayde, z zawiadomieniem, iż wyjeżdża nad morze, na czas krótki zresztą.
Albert dotrzymał słowa i o godzinie wpół do piątej był u hrabiego.
Punktualnie o godzinie piątej powóz ruszył z przed pałacu — i odrazu z nadzwyczajną szybkością. Morcef nie miał wyobrażenia o podobnej jeździe. Konie — nie to, by pędziły, lecz zdawały się unosić w powietrzu, jak gryfy. Powóz toczył się po trakcie królewskim z szybkością błyskawicy. Przechodnie w zdumieniu oglądali się na ten błyskający w tumanach kurzu meteor jakby. Inne zaprzęgi trwożliwie zjeżdżały na bok, w obawie zetknięcia się z karetą, pędzącą z podobną szybkością.
Ali uśmiechał się tylko, pokazując białe zęby, i pędził, trzymając lejce w silnej dłoni. Piękne grzywy pędzących lotem ptaka koni rozwiewały się na wietrze. I one nawet upajały się lotem, szybkością, z jaką pochłaniały przestrzeń. Ali, to dziecię pustyni, był w swoim żywiole. Pędził. Z czarną twarzą, płonącem okiem, w białym burnusie — pędził. W obłokach podnoszącego się kurzu, unoszący się na tle czarnego pudła karety nad rozhukanemi końmi.
— Nie znałem dotychczas rozkoszy lotu — rzekł Morcef — teraz wiem, jak szalenie to upaja.