MATKA I SYN.
Gdy hrabia Monte Christo odjechał ze swymi świadkami, pozostała na placu boju reszta towarzystwa zabierała się również do odwrotu.
— No, kochany przyjacielu — odezwał się nakoniec do Alberta, po nazbyt długiem i ciężkiem milczeniu, Beauchamp pierwszy — pozwól sobie powinszować, potrafiłeś bowiem załatwić w sposób bardzo... niezwykły nader przykrą sprawę.
Albert pozostawił te słowa bez odpowiedzi. Chateau Renaud giętką trzciną uderzał po butach lakierowanych.
— Czy jedziemy? — zapytał po chwili.
— Sądzę, panowie — odezwał się Albert — że nie zdajecie sobie dość dobrze z tego sprawy, że pomiędzy mną, a panem Monte Christo zajść musiało coś nader ważnego.
— Owszem, pojmujemy to w sposób najzupełniej dla nas wystarczający — odpowiedział Beauchamp z dużym pośpiechem — niestety jednak, cała nasza tak bardzo salonowa młodzież, heroizmu twego z pewnością ocenić nie potrafi, tak, iż prędzej czy później będziesz musiał nieco dokładniej wyjaśnić im tę kwestję. To też wiesz, jaką ja bym ci dał teraz radę? Jedź do Neapolu, do New-Jorku, do Petersburga, do Berlina zwłaszcza, gdzie pojęcia o honorze nieco są inne, aniżeli u ognistych paryżan. Tam ucz się strzelać; strzelać od rana do nocy, bij się na pałasze i szpady, wracaj zaś do nas wtedy dopiero, gdy o tobie nieco zapomną. Ty, panie Chateau Renaud, zapewne tego samego jesteś zdania?