Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

Powóz już czekał na rozkazy. Za nim wyszedł pokojowy i ułożył na siedzeniu futerał skórzany, zawierający dwie szpady.
— Na Pola Elizejskie, pałac hrabiego Monte Christo — zawołał Morcef — tylko prędko.
Konie ruszyły galopem i w pięć minut stanęły przed wskazanym domem.
Po chwili Baptysta zameldował hrabiemu de Monte Christo hrabiego de Morcef.
Oto jak się stało, że były Fernand przybył do byłego Edmunda Dantesa.
Po odprowadzeniu Hayde, hrabia poszedł do gościa.
— A!... pan de Morcef — powiedział chłodnym tonem.
— Tak, to ja. Ja teraz do pana przybyłem — rzekł Morcef zdławionym głosem.
— Chciałbym wiedzieć, jakim okolicznościom mam do zawdzięczenia fakt widzenia pana, hrabio, o tak wczesnej godzinie w mym domu?
— Miałeś pan z synem moim dziś rano pojedynek? Wszak tak? — zapytał przybyły.
— Jest to już panu wiadome? — odpowiedział hrabia.
— Nietylko to. Wiem również, iż syn mój miał bardzo słuszne powody do tego, by z panem stoczyć walkę śmiertelną, a nawet go zabić.
— Do tego stopnia słuszne, że syn pański nietylko nie poważył się bić ze mną, ale mnie nawet przeprosił.
— Czemu pan przypisujesz postępek podobny?
— Temu — odpowiedział Monte Christo ze spokojem mrożącym krew w żyłach — zapewne, iż uważał, że nie ja jestem bynajmniej przyczyną główną hańby, jaka spadła na jego głowę, że jest ktoś ode mnie winniejszy.
— Któż by nim mógł być, w takim razie?
— Jego ojciec!
— Przypuśćmy... że tak jest nawet — rzekł Morcef, przyczem twarz mu już nie zbladła, lecz wprost zzieleniała — to wiedzieć byś pan powinien, iż najwinniejszy nawet nienazbyt chętnie słucha, gdy mu to mówią w oczy. Jeżeli nawet w mem życiu