MORDERCZYNI.
Gdy Walentyna pozostała sama, zaczęła, targana niepokojem, liczyć upływające sekundy i przekonała się, iż ich bieg był dwa razy wolniejszy od uderzeń jej serca.
Mimo całą ufność, jaką powzięła ku osobie hrabiego — wątpiła. Któż pragnąćby mógł jej śmierci?... z jakich przyczyn?... dlaczego?... komuż co zawiniła, by mieć nieprzyjaciół, idących w swej nienawiści aż tak daleko?
Minęło dwadzieścia parę minut trwogi pełnych, tego nieznośnego oczekiwania, czas ten wydawał się wiecznością... aż nakoniec Walentyna, znajdująca się już na krańcach wyczerpania, usłyszała odgłos skrzypiącej posadzki w pokoju Edwardka.
Nadstawiła ucha, tłumiąc jednocześnie oddech; po chwili cicho zaskrzypiały zawiasy u drzwi.
Walentyna mimowoli uniosła się wtedy z łoża, jakby chciała uciekać. Lekkie uderzenie paznogciem o ściany bibljoteki przywróciło jej przytomność, dało poznać, iż hrabia czuwa i że w każdej chwili jest gotów pospieszyć jej z pomocą.
Opadła więc z powrotem na poduszki, drżąca cała z niewymownej trwogi.
W tej samej chwili czyjaś dłoń uchyliła firanki, zwieszające się nad łożem.
Walentyna, pomna rad hrabiego, przyczaiła się, starając się oddychać jak najrówniej, by tem udać sen głęboki.
— Walentyno! — zawołano zcicha.