WALENTYNA.
Dogasała lampka, stojąca na kominku w pokoju Walentyny, pochłaniając ostatnie krople oliwy pływającej na wodzie, a przez zasłony, u okien zwieszające się, sączyć się zaczęło posępne światło ponurego dnia deszczowego, gdy otworzyły się drzwi wiodące do pokoju Edwarda i w ich ramie ukazała się głowa, którą widzieliśmy przy łożu Walentyny zaraz po północy.
To pani de Villefort przyszła zobaczyć, co zdziałał dany przez nią narkotyk?
Gdy ujrzała, że w szklance pozostało jeszcze coś niecoś, wylała to w popiół, a następnie szklankę wypłukała bardzo starannie, wytarła własną chustką i dopiero wtedy postawiła ją z powrotem na stole.
Gdyby kto wówczas spojrzał na żonę prokuratora, to mógłby zauważyć, że parokrotnie chciała ona podnieść firanki, osłaniające łóżko Walentyny, lecz zawsze ręka jej opadała i nie zdołała tego uczynić.
Nakoniec jednem szarpnięciem dokonała tego, a wtedy miała już możność przekonania się, iż jej pasierbica nie oddychała już; zęby nawpół rozchylone nie przepuszczały najmniejszego tchnienia, oczy, otoczone fioletową obwódką, zdawały się przebijać skórę nabrzmiałą, opuchłą, długie czarne rzęsy podkreślały swą mocną barwą pożółkłe jak wosk, powieki.
Pani de Villefort wpatrywała się w tę nieruchomą twarz błędnem spojrzeniem, bez poruszenia; po chwili ośmieliła się jednak, uniosła ku górze kołdrę i położyła rękę na sercu leżącej.